Rój - Laline Paull

Po lekturze „Historii pszczół” Mai Lunde z niecierpliwością oczekiwałam momentu, aż dane mi będzie przeczytać kolejną książkę o tych miododajnych owadach. Nie mogłam więc nie przeczytać „Roju” Laline Paull, powieści w zaskakujący sposób opisujące życie Apis mellifera.

Świątecznie! :D

Flora 717 jest pszczołą o najniższym statusie w hierarchii ula. Jej zadaniem, tak jak i całego jej rodu, jest sprzątanie oczyszczanie ula z wszelkich nieczystości. Zlecane im zadania są często wręcz upokarzające, ale czego się nie robi dla swojej Matki, Sióstr i dla trzech najważniejszych zasad: Porządek, Służba, Posłuszeństwo.  Jednakże Flora jest inna. Posiada dar mowy i jest na tyle silna, aby służyć nawet jako Zbieraczka. Skrywa też inne sekrety, które narażą ją na wiele niebezpieczeństw. Ale kiedy wśród Sióstr zapanuje niezgoda, jako jedyna będzie w stanie podjąć próbę ratowania Roju.
„Rój” został określony jako „Folwark zwierzęcy” XXI wieku. Ta krótka opinia na okładce jako pierwsza rzuciła mi się w oczy. Z tym większym zapałem podeszłam do lektury. Spodziewałam się bowiem orwellowskiej analizy systemu czy obnażenia wadliwych mechanizmów jakiś struktur społecznych. I muszę przyznać, że na tym się zawiodłam. Bunt, jaki zapanował w ulu, oraz gry i manipulacje prowadzone przez poszczególne rody pszczół nie mają, jak dla mnie, odniesienia do świata człowieka. Są jedynie spersonifikowanym opisem instynktownym działań pszczół w sytuacjach zagrożenia.

Ale, z drugiej strony, to uosobienie właśnie zrobiło na mnie największe wrażenie. Autorka z niezwykłą szczegółowością opisała życie w ulu, domniemane, ale jakże trafnie, emocje pszczół, ich reakcje na bodźce zewnętrzne, walkę o przetrwanie, miłość do Matki. Choć to ostatnie wzbudziło we mnie mieszane uczucia. Rozumiem, jak wielką rolę w ulu odgrywa Królowa, ale parafrazowanie modlitwy Ojcze nasz na Matko Nasza wydaje mi się być przesadzone, a nawet bluźniercze. Nie mniej jednak, nadanie cech ludzkich owadom, w sposób przedstawiony w „Roju”, wydaje mi się niezwykle imponujący i pozwala czytelnikowi lepiej poznać pszczoły i spojrzeć na nie z mniejszego dystansu, bardziej osobiście. Może więc następnym razem uda się odróżnić pszczołę od osy i oszczędzić tą pierwszą kiedy wpadnie przez otwarte okno. Bo jej ciężka i niebezpieczna praca dla ludzkości jest nieoceniona. I niedoceniona.

Przyznam, że „Rój” czytało mi się dosyć ciężko. Może to wina tłumaczenia, ale opisy przyrody, ula i życia pszczół wydały mi się dosyć sztuczne, jakby kanciaste. Gdy teraz przeglądam książkę, niektóre porównania są zaskakujące i poetyckie. Ale przy czytaniu całości, skupiając się na fabule, bywało to drażniące. A może to nie tylko moja przypadłość, że przy szybkim czytaniu bezwiednie pomijam fragmenty, w których nie rozwija się akcja?

Myślę, że ta książka nie wszystkim przypadnie do gustu. Choć zebrała bardzo dobre recenzje i ja również chcę ją polecić. Ale nie z powodu walorów literackich, ale przekazu, jaki ze sobą niesie. Tak mało wiemy o pszczołach, że są nam niezbędne do życia. Chciałbym, aby „Rój” dotarł do jak największej ilości osób, zmieniał sposób patrzenia na świat i zapewniał tym małym prążkowanym dobroczyńcom szacunek od ludzkości.

Czytaj dalej...

Opium w rosole - Małgorzata Musierowicz

Nie chcę, żeby wstęp wyszedł dłuższy od właściwej części wpisu, więc swoją długą nieobecność na blogu ujmę w lakonicznym i dosyć popularnym ostatnio zdaniu: [przeczytać z westchnieniem i machnięciem ręką] Dużo się u mnie działo…  Ale taka właśnie jest prawda. Poza tym, pisałam tutaj trochę „na próbę”. Nie wyszło, ale chcę spróbować jeszcze raz.


Przyznam ze wstydem, że z nudów, w trakcie zajęć, zaczęłam pisać o „Drachu” Szczepana Twardocha. Ale chyba jednak sala wykładowa to nie najlepsze miejsce na tworzenie wpisów o książkach. A może po prostu wyszłam z wprawy…  Dlatego „Drach” odkładam na później, a wracam z „Opium w rosole” Małgorzaty Musierowicz.




Wydawałoby się, że o żadnej książce z serii „Jeżycjada” nie mogę napisać zgodnie z zamysłem bloga. Przypomnę, że „a vista” oznacza „na pierwszy rzut oka”, czyli przy pierwszym czytaniu. A ja każdą książkę w serii przeczytałam co najmniej kilkakrotnie. Jednakże każda kolejna lektura pozwala mi dostrzec w nich coś nowego. Tak było również, gdy kolejny raz czytałam „Opium w rosole”.

Jest rok 1983. Genowefa Bombke vel Pompke vel Trombke, brzydka zasmarkana kilkuletnia dziewczynka w poplamionych rajstopkach puka do wybranych drzwi mieszkań w jeżyckich kamienicach. Ufnie wkracza w życie zamieszkujących je rodzin i zajada się prostymi domowymi obiadkami. Wyboru dokonuje z rozmysłem i po uprzednich obserwacjach. Idzie tam, gdzie dostanie nie tylko coś smacznego, ale również zostanie obdarowana czułością, zainteresowaniem i uśmiechem. I sama odwdzięcza się tym samym. Jest płomyczkiem rozpalającym nadzieję i głęboko ukryte pokłady miłości w sercach zasmuconych obywateli trudnych czasów. Chociaż trudno w niej tę dobrą stronę dostrzec. Bo czasem łatwiej odepchnąć nieładną i uciążliwą istotkę, pogrążać się w smutku niż zdobyć się na dobry gest, uśmiech czy pozytywną myśl. Łatwiej zapaść we wszechobecny mrok niż codziennie wymieniać korki, gdy w całej kamienicy gaśnie światło. Zrobiło się rzewnie, ale i pompatycznie, choć niewiele zostało powiedziane. Mam tu na myśli tło historyczne. 

Wydaje mi się, że Musierowicz z rozmysłem przemilczała pewne sprawy, żeby stan wojenny nie opanował tej historii całkowicie. Dlatego też Geniusia odgrywa w niej tak ważną rolę. Jej dziecinne spostrzeżenia, strach przed hałasującym samolotem i niechęć do pana w telewizorze mówi nam więcej niż podręcznik do historii. Tak się o tym rozpisałam, bo po raz pierwszy zrozumiałam powód, dla którego u profesora Dmuchawca zamieszkała wnuczka, a nieobecność Ignacego Borejko jest taka wyraźna.

Ale nie może też zabraknąć wątku miłosnego! Tym razem strzała amorka ugodziła Janinę Krechowicz, zwaną Kreską, i, z małym opóźnieniem, Maćka Ogorzałkę. A to opóźnienie mogło ich sporo kosztować. Bo, nie wiedzieć czemu, mężczyźni dostrzegają najpierw pewne siebie złotowłose Matyldy, nawet jeśli są zwykłymi stągiewkami. Chłopcy łatwo dają się złapać na ich haczyki zapominając, że liczy się wnętrze. A takie najbogatsze mają Kreski. Choć zagubione, muszą sobie radzić własnymi siłami, i wydaje się, że los ciągle je krzywdzi, okazują się cudownymi, kochającymi istotami.

Jak to w powieściach Musierowicz, żeby połączyć właściwą parę, musi zajść szereg niespodziewanych i zabawnych sytuacji. Również w „Opium w rosole” nie brakuje nieprzewidzianych zdarzeń nasyconych ciepłem i humorem. Łysy dyrygent w operze, oblodzone schody do tegoż przybytku kultury czy znikanie korków elektrycznych pozornie pozostają bez związku. Jednakże na Roosvelta w Poznaniu wszystko jest możliwe i nie ma takiej przeszkody, której nie pokona szczera miłość.

Ta historia ma podobne działanie do tytułowego narkotyku. Ale, w przeciwieństwie do opium, nie powoduje negatywnych skutków ubocznych. Nie odbiera motywacji do działania (wręcz przeciwnie!), a jej przedawkowanie na pewno nie grozi śmiercią. Pozwala za to się odprężyć, daje poczucie błogości i zachęca do przemyślenia własnego życia.

Szczerze polecam tę pozycję, tak jak całą „Jeżycjadę” (o której mam nadzieję jeszcze tu napisać) i pozostałą twórczość Małgorzaty Musierowicz. Dla mnie są to książki, do których mogę wracać w każdej chwili. W znacznym stopniu mnie ukształtowały, są moim pocieszeniem i, swego rodzaju, łącznością z marzeniami. Sukcesywnie kompletuję całą serię (21 tomów) i czekam na ciąg dalszy! „Ciotka zgryzotka” już się piszę i mam nadzieję, że nie przyjdzie nam długo na nią czekać.

Czytaj dalej...
Czytane a vista © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka