Nie chcę, żeby wstęp wyszedł dłuższy od właściwej części
wpisu, więc swoją długą nieobecność na blogu ujmę w lakonicznym i dosyć
popularnym ostatnio zdaniu: [przeczytać z westchnieniem i machnięciem ręką]
Dużo się u mnie działo… Ale taka właśnie
jest prawda. Poza tym, pisałam tutaj trochę „na próbę”. Nie wyszło, ale chcę spróbować
jeszcze raz.
Przyznam ze wstydem, że z nudów, w trakcie zajęć, zaczęłam
pisać o „Drachu” Szczepana Twardocha. Ale chyba jednak sala wykładowa to nie
najlepsze miejsce na tworzenie wpisów o książkach. A może po prostu wyszłam z
wprawy… Dlatego „Drach” odkładam na
później, a wracam z „Opium w rosole” Małgorzaty Musierowicz.
Wydawałoby się, że o żadnej książce z serii „Jeżycjada” nie
mogę napisać zgodnie z zamysłem bloga. Przypomnę, że „a vista” oznacza „na
pierwszy rzut oka”, czyli przy pierwszym czytaniu. A ja każdą książkę w serii
przeczytałam co najmniej kilkakrotnie. Jednakże każda kolejna lektura pozwala
mi dostrzec w nich coś nowego. Tak było również, gdy kolejny raz czytałam
„Opium w rosole”.
Jest rok 1983. Genowefa Bombke vel Pompke vel Trombke,
brzydka zasmarkana kilkuletnia dziewczynka w poplamionych rajstopkach puka do
wybranych drzwi mieszkań w jeżyckich kamienicach. Ufnie wkracza w życie zamieszkujących
je rodzin i zajada się prostymi domowymi obiadkami. Wyboru dokonuje z rozmysłem
i po uprzednich obserwacjach. Idzie tam, gdzie dostanie nie tylko coś
smacznego, ale również zostanie obdarowana czułością, zainteresowaniem i
uśmiechem. I sama odwdzięcza się tym samym. Jest płomyczkiem rozpalającym
nadzieję i głęboko ukryte pokłady miłości w sercach zasmuconych obywateli
trudnych czasów. Chociaż trudno w niej tę dobrą stronę dostrzec. Bo czasem
łatwiej odepchnąć nieładną i uciążliwą istotkę, pogrążać się w smutku niż
zdobyć się na dobry gest, uśmiech czy pozytywną myśl. Łatwiej zapaść we
wszechobecny mrok niż codziennie wymieniać korki, gdy w całej kamienicy gaśnie
światło. Zrobiło się rzewnie, ale i pompatycznie, choć niewiele zostało
powiedziane. Mam tu na myśli tło historyczne.
Wydaje mi się, że Musierowicz z
rozmysłem przemilczała pewne sprawy, żeby stan wojenny nie opanował tej
historii całkowicie. Dlatego też Geniusia odgrywa w niej tak ważną rolę. Jej
dziecinne spostrzeżenia, strach przed hałasującym samolotem i niechęć do pana w
telewizorze mówi nam więcej niż podręcznik do historii. Tak się o tym
rozpisałam, bo po raz pierwszy zrozumiałam powód, dla którego u profesora
Dmuchawca zamieszkała wnuczka, a nieobecność Ignacego Borejko jest taka
wyraźna.
Ale nie może też zabraknąć wątku miłosnego! Tym razem
strzała amorka ugodziła Janinę Krechowicz, zwaną Kreską, i, z małym
opóźnieniem, Maćka Ogorzałkę. A to opóźnienie mogło ich sporo kosztować. Bo,
nie wiedzieć czemu, mężczyźni dostrzegają najpierw pewne siebie złotowłose Matyldy,
nawet jeśli są zwykłymi stągiewkami. Chłopcy łatwo dają się złapać na ich
haczyki zapominając, że liczy się wnętrze. A takie najbogatsze mają Kreski.
Choć zagubione, muszą sobie radzić własnymi siłami, i wydaje się, że los ciągle
je krzywdzi, okazują się cudownymi, kochającymi istotami.
Jak to w powieściach Musierowicz, żeby połączyć właściwą
parę, musi zajść szereg niespodziewanych i zabawnych sytuacji. Również w „Opium
w rosole” nie brakuje nieprzewidzianych zdarzeń nasyconych ciepłem i humorem. Łysy
dyrygent w operze, oblodzone schody do tegoż przybytku kultury czy znikanie korków
elektrycznych pozornie pozostają bez związku. Jednakże na Roosvelta w Poznaniu
wszystko jest możliwe i nie ma takiej przeszkody, której nie pokona szczera
miłość.
Ta historia ma podobne działanie do tytułowego narkotyku.
Ale, w przeciwieństwie do opium, nie powoduje negatywnych skutków ubocznych. Nie
odbiera motywacji do działania (wręcz przeciwnie!), a jej przedawkowanie na
pewno nie grozi śmiercią. Pozwala za to się odprężyć, daje poczucie błogości i
zachęca do przemyślenia własnego życia.
Szczerze polecam tę pozycję, tak jak całą „Jeżycjadę” (o
której mam nadzieję jeszcze tu napisać) i pozostałą twórczość Małgorzaty
Musierowicz. Dla mnie są to książki, do których mogę wracać w każdej chwili. W
znacznym stopniu mnie ukształtowały, są moim pocieszeniem i, swego rodzaju,
łącznością z marzeniami. Sukcesywnie kompletuję całą serię (21 tomów) i czekam
na ciąg dalszy! „Ciotka zgryzotka” już się piszę i mam nadzieję, że nie
przyjdzie nam długo na nią czekać.
Och, jakże się cieszę z Panny powrotu! Mam nadzieję, że na dłużej!
OdpowiedzUsuńA książkę również ubóstwiam i darzę ogromnym sentymentem.
Recenzja niezwykle udana, zwłaszcza te kwestie o tematyce nadzwyczaj miłosnej....tak pięknie napisane!
Pozdrawiam Pannę i całe zachodniopomorskie! :)